Nie bójcie się wyruszać w świat lżejsze od mydlanych baniek – przekonywała siostry. Panie, panowie. Oto szaleństwo zaufania. W najczystszej postaci.
Na okazałej kamienicy na placu Broglie w Strasburgu wiszą dwie tablice. Pierwsza głosi dumnie: „W tym domu po raz pierwszy rozbrzmiał hymn Marsylianka ułożony dla Armii w 1792 roku”. Na drugiej tablicy tłumy gapiów czytają: „Tu wznosił się dom, gdzie 15 września 1858 roku narodził się Oficer Kawalerii, badacz Maroka, zdradziecko zamordowany przez Senussów 1 grudnia 1916”. Kto to taki? Karol de Foucauld. Święty nieudacznik. Samotnik, któremu, sądząc po ludzku, nic się nie udało. Marzył o założeniu wspólnoty, zmarł samotny jak palec, pisząc dramatyczne słowa: „Ziarno umiera, nie przynosząc owocu. Ja, który tylko potrafię marzyć, niczego w życiu nie osiągnąłem”. Bóg wysłuchał gorących modlitw marzyciela, tyle że zrealizował je dopiero po jego śmierci. Tysiące ludzi z wypiekami na twarzy chłonęło słowa napisane pod prażącym słońcem Sahary. Wśród nich była młodziutka Magdalena Hutin. Urodziła się 114 lat temu, 26 kwietnia, w małej wiosce na pograniczu Niemiec i Francji. Była najmłodsza z sześciorga rodzeństwa.
W morzu islamu
W każdym zdaniu, które notował brat Karol, odnajdywała swe najgłębsze tęsknoty i pragnienia. Zachwyciły ją słowa: „Ojcze, powierzam się Tobie, uczyń ze mną, co zechcesz. Cokolwiek uczynisz ze mną, dziękuję Ci. Jestem gotów na wszystko, przyjmuję wszystko”. I skromna notatka: „O czym marzę w sekrecie, to coś bardzo prostego, małego liczebnie, przypominającego pierwsze wspólnoty pierwotnego Kościoła. Mała rodzina, małe ognisko monastyczne, maleńkie i bardzo proste”. W końcu jako 40-latka uczyniła desperacki krok: spakowała manatki i ruszyła na Saharę, by – jak wiele lat wcześniej Karol de Foucauld – wieść ukryte, ciche życie wśród muzułmanów. Nie chciała być „matką założycielką” żadnego nowego zgromadzenia. Nie myślała nawet o życiu zakonnym. Chciała jedynie żyć w cichości, ukryciu, adoracji i przytuleniu. Gdy jednak biskup Sahary poprosił, by odbyła nowicjat u Sióstr Białych, nie opierała się. Dziś widać, jak ogromne owoce przyniósł ten gest posłuszeństwa. W 1938 roku Magdalena spotkała na Saharze ojca René Voillaume’a – kapłana, który wcześniej zachwycił się biografią „nieudacznika z pustyni” i wraz z czterema kolegami z paryskiego seminarium założył wspólnotę Małych Braci Jezusa. Zgromadzenie Małych Sióstr Jezusa powstało tydzień po wybuchu II wojny światowej. Dziś ma domy w 67 krajach świata, a prawie 300 wspólnot skupiających siostry 70 narodowości modli się na wszystkich kontynentach. Czym miała być rodząca się wspólnota? „Małym koczowniczym zgromadzeniem żyjącym kontemplacją Jezusa pośród ubogich muzułmanów”. Do dziś islam ma uprzywilejowane miejsce w naszej konsekracji zakonnej – opowiadają Małe Siostry. – Ofiarujemy życie najpierw za „braci z islamu”, dorzucając następnie: „i z całego świata”.
Aby odpowiedzieć na nieskończoną miłość Serca Jezusowego, trzeba być gotowym iść na koniec świata i wykrzyczeć Ewangelię nie tylko słowami, ale całym swoim życiem! – pisała Magdalena. Brat Moris, mieszkający w Izabelinie mały brat Jezusa, słyszał, jak mówiła młodym mniszkom: „Nie bójcie się wyruszać na wszystkie kontynenty lekkie, lżejsze od mydlanych baniek”. – Karol de Foucauld nie nawracał muzułmanów. Chciał być ich bratem, kochać ich, oddać za nich życie. A to nie to samo – wyjaśnia Moris. W czasie nowicjatu mała siostra Magdalena otrzymała, jak sama określała, „światło z Betlejem”. – Bóg objawił się jej w Jezusie, malutkim dziecku spragnionym czułości i miłości, a jednocześnie wyciągającym rączki, aby tę czułość Bożą dać światu. „Bardziej niż misję utworzenia nowego zgromadzenia Bóg powierzył mi misję rozprzestrzeniania orędzia Żłóbka” – powie później. – Siostra Magdalena doświadczyła mistycznego spotkania z Matką Bożą, która dała jej swe Dzieciątko. Ona żyła z tym Dzieckiem w wielkiej intymności. Spotykała się z Nim, rozmawiała – wyjaśnia s. Zosia, mała siostra Jezusa.
Zanurzenie
Gdy słyszę słowa o tym, że „przybliżyło się do nas królestwo Boże”, przymykam oczy i wracam do Tre Fontane – maleńkiej zielonej oazy, dyskretnie ukrytej w zgiełku Wiecznego Miasta. To tu znajduje się dom generalny Małych Sióstr Jezusa. Czym jest to miejsce? Uśmiechem, łagodnością, zanurzeniem w miłosierdzie. Traceniem czasu przed Najświętszym Sakramentem. I imieniem, które nieustannie wraca w rozmowach: Magdalena. Jak w kilku zdaniach opisać tę pogodną, uśmiechniętą, drobną postać w błękitnym habicie? Zarażała siostry zaufaniem do Jezusa, miłością do Jego najmniejszych sióstr i braci. Nic dziwnego, że jak grzyby po deszczu powstawały fraternie wśród Cyganów, robotników, więźniów, w dzielnicach prostytucji. W rejonach, które porządni ludzie omijali szerokim łukiem. Była żywym dowodem Zmartwychwstania. Znamy na pamięć słowa o tym, że Bóg wybrał to, „co małe i słabe, i głupie”, ale nie lubimy, gdy ktoś dopasowuje nas do wzorca. A już nie daj Boże, gdyby określił nas mianem „prostaczka”. Magdalena nie opierała się. Wybrała małą drogę. Drogę dziecięctwa. Notowała: „Bóg wybrał mnie na narzędzie, ponieważ byłam bezsilna. Bez żadnej mocy. On pozwolił mi iść na miarę Jego łaski. Od pierwszego dnia nie robiłam nic innego, jak tylko szłam w długim i bolesnym tunelu z oczyma zamkniętymi, ponieważ od pierwszego dnia Pan dał mi tę szaloną wiarę”.
Światło z szoferki
Była szalona. Szaleństwem świętych. Mimo niezwykle kruchego zdrowia wsiadała do szoferki wielkiego citroëna zwanego Spadającą Gwiazdą („samochód spadał znienacka, jak z nieba” – śmieje się s. Zosia) i… ruszała w świat. Często za żelazną kurtynę. Po to, by hurtowo nawracać Węgrów, Rumunów, Czechów czy Niemców z NRD? Nie! Po to, by przejechać przez szarobure blokowiska z błogosławieństwem na ustach. A choć celnicy niemal rozkładali citroëna na części (kiedyś na granicy niemieckiej siostry stały 9 godzin!), nigdy nie odkryli jego największego sekretu. To… kaplica na kółkach. Nad przednią szybą w tajnym schowku siostry urządziły tabernakulum. Czy to przypadek, że Magdalena przemierzała szosy wśród puszty w pamiętnym 1956 roku, gdy Węgry wrzały, a tłumy wyległy na ulice Budapesztu? Była bardzo schorowana, a jednak bez szemrania wsiadała do szoferki i ruszała w świat. Podróżowała tak aż do śmierci w 1989 roku. W tym roku Joanna Szczepkowska ogłosiła w polskiej telewizji śmierć komunizmu, tłum rzucił się na mur berliński, demolując upstrzony barwnym graffiti beton, a po 50 latach na Placu Czerwonym rozległo się bicie dzwonów. Kolejne przypadki? A może konsekwencja cichego błogosławieństwa, które płynęło z szoferki Spadającej Gwiazdy? 4 listopada 1989 roku na audiencji w Watykanie siostra Zosia powiedziała Janowi Pawłowi II: „Siostra Magdalena jest umierająca”. – Zatrzymał się skupiony – wspomina. – Nazajutrz siostra Magdalena wzruszona słuchała radia, w którym papież mówił: „Jeśli człowiek żyje w Chrystusie, nie może inaczej jak tylko w Chrystusie umierać”. Byłyśmy pewne, że mówił te słowa wprost do niej. Zmarła w wieku 91 lat, przeżywszy 50 lat w powstałym na pustyni zgromadzeniu. Trwa jej proces beatyfikacyjny. W tonącym w zieleni Tre Fontane, gdzie św. Paweł kończył swój żywot, a turyści raczą się kupionym w przyklasztornym sklepiku mocnym likierem kawowym, zajadałem upieczoną przez Małe Siostry pizzę. I spoglądałem na spory zegar. Na cyferblacie dużymi literami wypisano dewizę: „Teraz jest godzina miłowania Boga”. Modląc się w przytulnej kaplicy, dotykając rzeczy, które pozostawiła po sobie Magdalena, miałem wrażenie, że słyszę cichy, nienarzucający się głos. Samotny, bezbronny Bóg szeptał: kochaj mnie!